Zanim zetknąłem się z filmem, uświadomiłem sobie, czytając o nim, że poziom napięcia w trakcie oglądania będzie zapewne zbliżony do sceny desantu na plaży w Normandii w klasyku kina, jakim jest już Szeregowiec Ryan.
Na marginesie warto dodać, że ta sama ekipa była odpowiedzialna za efekty specjalne i stworzenie odpowiedniej „atmosfery” w obu obrazach. Dzięki wiernej rekonstrukcji wydarzeń z 3 i 4 października 1993 roku panująca atmosfera, jaka otacza nas w trakcie seansu jest nie do opisania. Prosta z pozoru akcja w stolicy Somalii, Mogadiszu, której celem było przechwycenie i uwięzienie dwóch ludzi odpowiedzialnych za wojnę domową, panujący głód i szerzący się terror, przeistacza się w walkę o przetrwanie, o powrót do odległej o kilka mil bazy i ratowanie życia kolegów.
Elitarne jednostki amerykańskie Delta oraz rangersi, w sumie 160 ludzi, musiało się zmierzyć z wielotysięcznym, agresywnym tłumem somalijskich bojowników uzbrojonych „po zęby”. Akcja zaplanowana na godzinę trwała kilkanaście. Czasu nie odmierzały już zegarki, tylko tysiące kul świszczących koło ucha, granaty RPG, spadające łuski. Teraz trzeba za wszelką cenę nie tylko się wydostać z tej beznadziejnej sytuacji, ale zadbać również o rannych i zabitych.
Zgodnie z credo rangersów, „nigdy nie pozostawię towarzysza, by dostał się w ręce wroga”, (nawet martwego). Często śmieszy nas szacunek, jaki przywiązują Amerykanie do flagi państwowej, śmieszą lub może drażnią pewne zachowania żołnierzy. Wtedy nasuwa się popularne stwierdzenie „amerykański patos”.
Oglądając jednak Helikopter w ogniu jesteśmy w stanie zrozumieć, o co tak naprawdę chodzi i że nie jest to tylko film „wojenny” i trochę dobrej rozrywki. Kiedy ruszam na akcję nie martwię się tylko, jak przetrwać i nie zginąć, ale przede wszystkim dbam o bezpieczeństwo kolegów, ratuję ich z opresji, wyciągam spod ostrzału, nawet za cenę własnego życia. Postępuję tak, bo wiem, że kiedy ja będę potrzebował pomocy w każdej chwili ktoś inny będzie gotów narazić swoje życie, aby ocalić moje.
Bardzo wiele czynników złożyło się na efekt, w postaci ponad dwóch godzin zapisu z pola walki. Jest to zespół, który prawie w tym samym składzie przyczynił się do wielkiego sukcesu Gladiatora, tylko tu zamiast Russella Crowe wystąpiło blisko czterdziestu młodych ludzi w rolach mówionych. Jeden wielki bohater filmu – armia Stanów Zjednoczonych, z jednej strony, a z drugiej reprezentujący ją zwykli ludzie, przygotowani od dawna na najgorsze, łącznie ze śmiercią.
Polskim akcentem jest operator zdjęć Sławomir Idziak, choć bardzo skromny, jest mistrzem w swoim fachu. W znacznej mierze odpowiedzialny za większą część ujęć opracowanych w trakcie ciężkiej i żmudnej pracy, nominowany do nagrody Oscara właśnie za swój wysiłek i wspaniały efekt, jaki możemy oglądać. Wcześniej zdjęcia do filmu Dowód życia, a znacznie wcześniej, m.in. Trzy kolory – Niebieski Krzysztofa Kieślowskiego.
W trakcie walk zginęło 19 żołnierzy, a 73 zostało rannych...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz