Wydawać by się mogło, że Marek Krajewski zdobył już Breslau po wielokroć. Wydawać by się również mogło, że nikt o eposie o szlachetnym mieście Wrocław nie jest w stanie dodać nic ponad to, co zostało już napisane. Wydawać by się mogło, że tak właśnie jest, a jednak jest zupełnie inaczej. Zawsze wszak znajdzie się zdanie, w którym przecinek warto dodać, opowieść, w której ktoś nieświadomie pominął określony wątek, czy może podanie o dzielnych obrońcach niezdobytych szańców kończy się nagle, bez finału, na który wszyscy czekali. Jarosław Rybski wyzwaniu sprostał bez cienia wątpliwości zabierając nas w powojenny Wrocław.
Wrocław jaki jest każdy widzi. Wrocław cierpiący i umęczony, Wrocław na rozstaju dróg, raz u jednych, innym razem u drugich. Wojenny Breslau z wydartą duszą milionów cegieł oddychających innym życiem warszawskiej Starówki.
Miasto, które w nowej epoce budowania planu sześcioletniego zmierzyć się musi z zaiste przedziwną historią. Nagle, ni stąd ni zowąd młody już nie tak bardzo student w sam środek mistycznej kabały się dostał. Jedną nogą tutaj, drugą zaś w zupełnie innym stanie świadomości pozostał.
Pewien ostatni Mohikanin w postępowej milicji rodzącego się z popiołów młodego ludowego państwa i pewien majster w fachu drukarskim będą mieli coś od siebie do dodania, a także pewien jegomość, który od wieków błąka się po świecie, czasem jako słup ognia, czasem jako zwykła ludzka w sumie postać.
Oni jeszcze nie przeczuwali w jaką wpadli pułapkę, bo z jednej strony smutni, z drugiej też niezbyt zabawni amatorzy gier i zabaw średniowiecznych, które niejednokrotnie swój finał miały na stosie. I ten Rybichwost, poszukiwany, pożądany, magiczny i trochę też przeklęty.
Na pięterku Jasiu ostatnie kanty wygładzał, ostatnie też kreski stawiał, szukał i znalazł i prawie był u celu. Piętro niżej, a może piętro wyżej poobijany Kapustka sromotne lizał rany, choć po głowie dostał to jednak nie dał sobie wmawiać, że tylko ryby i dzieci nie mają głosu i nawet lew go posłuchał i pośpieszył z pomocą. Nadeszła noc, wszystkie zmory błąkają się po ulicach, spotykają się w miejskim parku... cisza oblepiła wszystko wokół.. dobranoc, dobra jest, czy nie dobra.
Jarosław Rybski, Warkot, Wydawnictwo SQN, Kraków 2017
Miasto, które w nowej epoce budowania planu sześcioletniego zmierzyć się musi z zaiste przedziwną historią. Nagle, ni stąd ni zowąd młody już nie tak bardzo student w sam środek mistycznej kabały się dostał. Jedną nogą tutaj, drugą zaś w zupełnie innym stanie świadomości pozostał.
Pewien ostatni Mohikanin w postępowej milicji rodzącego się z popiołów młodego ludowego państwa i pewien majster w fachu drukarskim będą mieli coś od siebie do dodania, a także pewien jegomość, który od wieków błąka się po świecie, czasem jako słup ognia, czasem jako zwykła ludzka w sumie postać.
Oni jeszcze nie przeczuwali w jaką wpadli pułapkę, bo z jednej strony smutni, z drugiej też niezbyt zabawni amatorzy gier i zabaw średniowiecznych, które niejednokrotnie swój finał miały na stosie. I ten Rybichwost, poszukiwany, pożądany, magiczny i trochę też przeklęty.
Na pięterku Jasiu ostatnie kanty wygładzał, ostatnie też kreski stawiał, szukał i znalazł i prawie był u celu. Piętro niżej, a może piętro wyżej poobijany Kapustka sromotne lizał rany, choć po głowie dostał to jednak nie dał sobie wmawiać, że tylko ryby i dzieci nie mają głosu i nawet lew go posłuchał i pośpieszył z pomocą. Nadeszła noc, wszystkie zmory błąkają się po ulicach, spotykają się w miejskim parku... cisza oblepiła wszystko wokół.. dobranoc, dobra jest, czy nie dobra.
Jarosław Rybski, Warkot, Wydawnictwo SQN, Kraków 2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz