Wbrew pozorom nie jest to słodki, amerykański film, lecz wielka, epicka opowieść. Stworzona w sposób prosty i przekonujący, a niesamowita podróż do XIX-wiecznej Japonii zapiera dech w piersiach.
Jeśli uświadomimy sobie fakt, iż filmem tym reżyser Edward Zwick realizuje swoje życiowe marzenie, wcześniej pokazując swe umiejętności w Wichrach namiętności i Chwale, a Tom Cruise, jako kapitan Nathan Algren, przygotowywał się do swojej życiowej roli, to chyba dodatkowy komentarz nie jest potrzebny. Warto dodać również nazwisko Johna Logana, scenarzysty, dzięki któremu Gladiator miał taki, a nie inny kształt i dlatego tak bardzo się nam podobał. On i wielu innych włożyło swój wkład w zbudowanie od podstaw, począwszy od planów, poprzez stroje i rekwizyty, aż do ostatniego ujęcia, historii jednego człowieka, który był świadkiem upadku dwóch pięknych kultur.
W maksymalny sposób przyczynił się do zagłady pierwszej, gdy jako żołnierz armii amerykańskiej dziesiątkował Indian, zabijając kobiety i dzieci. To właśnie ich duchy odebrały spokój jego duszy, z nimi dotarł na koniec świata, do dalekiej Japonii, aby zapomnieć. Jednak tu postawiono go przed faktem, który na zawsze odmienił jego życie.
Jeśli uświadomimy sobie fakt, iż filmem tym reżyser Edward Zwick realizuje swoje życiowe marzenie, wcześniej pokazując swe umiejętności w Wichrach namiętności i Chwale, a Tom Cruise, jako kapitan Nathan Algren, przygotowywał się do swojej życiowej roli, to chyba dodatkowy komentarz nie jest potrzebny. Warto dodać również nazwisko Johna Logana, scenarzysty, dzięki któremu Gladiator miał taki, a nie inny kształt i dlatego tak bardzo się nam podobał. On i wielu innych włożyło swój wkład w zbudowanie od podstaw, począwszy od planów, poprzez stroje i rekwizyty, aż do ostatniego ujęcia, historii jednego człowieka, który był świadkiem upadku dwóch pięknych kultur.
W maksymalny sposób przyczynił się do zagłady pierwszej, gdy jako żołnierz armii amerykańskiej dziesiątkował Indian, zabijając kobiety i dzieci. To właśnie ich duchy odebrały spokój jego duszy, z nimi dotarł na koniec świata, do dalekiej Japonii, aby zapomnieć. Jednak tu postawiono go przed faktem, który na zawsze odmienił jego życie.
Bałem się, że Tom Cruise może nie sprawdzić się w tej roli, choć jest aktorem wielkiego formatu. Pokazał już nam wiele i niejednokrotnie nas zadziwiał, lecz rola ta wymagała szczególnej finezji, naturalności, poświęcenia. Dotarcia do najgłębszych zakamarków własnej duszy i czerpanie z niej sił do wyjątkowo trudnej i ciężkiej pracy. Ćwicząc przez osiem miesięcy nauczył się Kendo (japońskiej sztuki walki mieczem), japońskich sztuk walki wręcz, władania wieloma rodzajami broni. Nie tylko musiał jeździć konno, ale musiał nauczyć się również dobrze walczyć z jego grzbietu. Uczył się japońskiego. Jeśli chodzi o przygotowanie do filmu, zrobił chyba wszystko. Sądzę, że zrobił znacznie więcej.
Równie ważne, co ćwiczenia sprawnościowe i fizyczne było poznanie i zrozumienie filozofii Bushido, a także kodeksu honorowego Samurajów. Bushido mówi o oddychaniu, o naszych więziach z naturą i ze wszystkimi rzeczami. Samuraj o tym nie mówi, on po prostu żyje zgodnie z ta filozofią.
Film ma dwie płaszczyzny, batalistyczną i uczuciową. Każda z nich jest dobrze zarysowana, podkreślona w sposób zasługujący na uznanie poprzez grę aktorów, plenery, rozwój akcji. Istnienie każdej z nich jest zależne od istnienia drugiej.
Gdy kapitan Algren spotyka na swej drodze kobietę, która się nim opiekuje, leczy go po zranieniu, dba o wroga, nie potrafi się w tej sytuacji odnaleźć. Szuka właściwych słów. Jednak te nie są przydatne, przynajmniej na początku, gdy stykają się ze sobą dwa światy, dwie kultury, dwoje zupełnie sobie obcych ludzi. W sposób piękny pokazuje to film „niemymi” kadrami, gdy nie pada żadne słowo, a ważne są jedynie spojrzenia, gesty i ruchy. On nie ma do czasu świadomości, co czuje ona, a dla niej jego obecność, choć przymusowa tylko na krótko jest karą.
Z drugiej strony następuje kulturowe „starcie”, a jednocześnie pojednanie z wodzem Samurajów Katsumoto. Ocala życie jeńcowi widząc w nim swojego rozmówcę, słuchacza, nauczyciela w dopieszczaniu angielskiego, którym się posługuje, a w przyszłości bratnią duszę.
Potrzebowałem czasu, aby w sposób pełny oddać wartość tego filmu, aby nie przelecieć się po nim, jak po polu kukurydzy, aby zrozumieć to, co wcześniej do mnie dotarło. Jeśli już dotykamy jakiegoś tematu warto zrobić to w sposób dobry, warto nie spiesząc się oddać szacunek niesamowitej pracy tysięcy ludzi, dla których istotny był każdy detal.
Moja opinia pokrywa się z wysoką oceną wystawioną zarówno przez widzów, jak też amerykańskich krytyków. I jest to dobry prognostyk do upatrywania w Ostatnim samuraju jednego z głównych pretendentów nie tylko po nominacje, ale w dużej mierze po statuetki Oscara.
To, czego nie mogę pominąć, a co zostawiłem na deser, to muzyka. W filmie tym wiele aspektów dotyka naszego serca, a muzyka po raz kolejny nie zawodzi. Skomponowana przez mistrza w osobie Hansa Zimmera. Notki etniczne, ważne w kulturze japońskiej, są mu dobrze znane ze wspomnianego już wcześniej Gladiatora, a także z Helikoptera w ogniu, gdzie odkrył przed nami muzyczne piękno czarnej Somalii.
Film ma dwie płaszczyzny, batalistyczną i uczuciową. Każda z nich jest dobrze zarysowana, podkreślona w sposób zasługujący na uznanie poprzez grę aktorów, plenery, rozwój akcji. Istnienie każdej z nich jest zależne od istnienia drugiej.
Gdy kapitan Algren spotyka na swej drodze kobietę, która się nim opiekuje, leczy go po zranieniu, dba o wroga, nie potrafi się w tej sytuacji odnaleźć. Szuka właściwych słów. Jednak te nie są przydatne, przynajmniej na początku, gdy stykają się ze sobą dwa światy, dwie kultury, dwoje zupełnie sobie obcych ludzi. W sposób piękny pokazuje to film „niemymi” kadrami, gdy nie pada żadne słowo, a ważne są jedynie spojrzenia, gesty i ruchy. On nie ma do czasu świadomości, co czuje ona, a dla niej jego obecność, choć przymusowa tylko na krótko jest karą.
Z drugiej strony następuje kulturowe „starcie”, a jednocześnie pojednanie z wodzem Samurajów Katsumoto. Ocala życie jeńcowi widząc w nim swojego rozmówcę, słuchacza, nauczyciela w dopieszczaniu angielskiego, którym się posługuje, a w przyszłości bratnią duszę.
Potrzebowałem czasu, aby w sposób pełny oddać wartość tego filmu, aby nie przelecieć się po nim, jak po polu kukurydzy, aby zrozumieć to, co wcześniej do mnie dotarło. Jeśli już dotykamy jakiegoś tematu warto zrobić to w sposób dobry, warto nie spiesząc się oddać szacunek niesamowitej pracy tysięcy ludzi, dla których istotny był każdy detal.
Moja opinia pokrywa się z wysoką oceną wystawioną zarówno przez widzów, jak też amerykańskich krytyków. I jest to dobry prognostyk do upatrywania w Ostatnim samuraju jednego z głównych pretendentów nie tylko po nominacje, ale w dużej mierze po statuetki Oscara.
To, czego nie mogę pominąć, a co zostawiłem na deser, to muzyka. W filmie tym wiele aspektów dotyka naszego serca, a muzyka po raz kolejny nie zawodzi. Skomponowana przez mistrza w osobie Hansa Zimmera. Notki etniczne, ważne w kulturze japońskiej, są mu dobrze znane ze wspomnianego już wcześniej Gladiatora, a także z Helikoptera w ogniu, gdzie odkrył przed nami muzyczne piękno czarnej Somalii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz