czwartek, 2 sierpnia 2018

Piotr Lipiński - Anoda. Kamień na szańcu

„Jak tam musi być klawo w tych niebieskich zaświatach, jak tam teraz są wszystkie nasze najklawsze chłopaki, jak tam musi być przyjemnie i wesoło, chętnie by się tam człowiek wybrał”.
 

Aleksander Kamiński, Armia Krajowa,
Artur Kamiński...

Niby nic wielkiego, prosta zbieżność inicjałów, to samo nazwisko, choć raczej brak wspólnych korzeni, a jednak jest jakaś bliżej nieokreślona więź z tymi ludźmi. Z okresem okupacji, wreszcie z Armią Krajową i Powstaniem Warszawskim.
Temat, który cenię i lubię, który zgłębiam, o którym piszę dzieląc się prozą i powstańczym wierszem. Temat, którego dotykam od dawna, jednak w okresie ostatnich kilku lat z jeszcze większą pasją. Stąd nie bez znaczenia są dwie edycje konkursu literackiego – Kartka z Powstania Warszawskiego już z nastawianiem i oczekiwaniem na kolejną. Po krótkim artykule będącym fragmentem większej całości nieuniknionym było zatrzymanie się na dłużej przy „Anodzie”. Bo to jeden z tych pięknych Kolumbów dwudziestoletnich.
Od dłuższego czasu dostrzegam pewną szczególną alegorię. Umęczony „Rudy” i jego dzielna Matka, która stała się z czasem Matulą Polskich Harcerzy. Określone biblijne skojarzenie wydaje się jakże proste, ale też wyjątkowo wymowne. „Zośka”, „Rudy”, „Alek”, dalej „Anoda” i kilku innych stojących na piedestale. Jeszcze za życia za sprawą Aleksandra Kamińskiego opisywani piękni, bohaterscy, walczący.
„Rudy” stał się symbolem, męczennikiem za sprawę. Słowo „męczennik” może odrobinę jest na wyrost, ale jakże trafnie odnajduje się w tym kontekście. I to jego imiennik, Janek Rodowicz „Anoda” pierwszy rzucał butelki w akcji pod Arsenałem. Akcji, która również stała się symbolem, która odcisnęła swoje piętno na okupacji. „Anoda” po akcji odszedł spod Arsenału swobodnym krokiem, jakby nic się nie stało, jakby przed chwilą nie brał udziału w walce.
A przyznać trzeba, że rzemiosło wojskowe bardzo szybko sobie przyswoił. Poza tym doskonale czuł się w tematach minerskich, gdyż stał się specem od materiałów wybuchowych. I to jemu mosty i wiadukty zawdzięczały swoje unicestwienie. Wszystko to nie jest również bez znaczenia dla jego waleczności, pracowitości, troski o bliźniego. O kolegę z organizacji, podwładnego w trakcie walk powstańczych. Był doskonałym dowódcą, ale też kolegą. I co równie istotne nikt nie miał takiego poczucia humoru i kabaretowego zacięcia, jak właśnie Janek.
Pomimo faktu, że w działalność konspiracyjną zaangażowana była cała rodzina Rodowiczów nie byli w kręgu zainteresowania Gestapo i aż do wybuchu Powstania Warszawskiego wraz z bratem bardzo aktywnie działali w strukturach AK (Zygmunt Rodowicz zginął pod bombami w szpitalu na Chełmskiej 30 sierpnia 1944 roku). Jednak tak naprawdę najważniejszym w książce Piotra Lipińskiego, Anoda. Kamień na szańcu jest to, jak zginął i jakie mogły być jego ostatnie godziny życia. 

Tamtego styczniowego wieczoru kilku młodych ludzi z Urzędu Bezpieczeństwa przywiozło do zakładu pogrzebowego ciężarówką zawinięte w koc ciało. Kupili trumnę. Sami złożyli w niej zwłoki. Kazali natychmiast zawieźć na cmentarz komunalny i pochować jako NN.
Ale kierownik zakładu pogrzebowego znał 'Anodę'. Razem ekshumowali powstańców w 1945 roku. Zapisał więc na kartce numer jego grobu. Papier polecił pracownikom trzymać na wierzchu. I przekazać natychmiast rodzinie, gdyby ta się zgłosiła. 

Według oficjalnej wersji, jaka w formie pisma z Urzędu Bezpieczeństwa dotarła do rodziny Rodowiczów dwa miesiące po śmierci Janka on sam popełnił samobójstwo skacząc z 4 piętra budynku Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.
Z powyższego zacytowanego fragmentu wynikają trzy ważny wnioski: mało kto mógł liczyć w 1949 roku na „pogrzeb” w trumnie, częściej był to chlapnięty wapnem dół i ciało wrzucone bez śladu dla potomności. Jan Rodowicz przeszedł cały szlak bojowy w powstaniu, który w bardzo zbliżonej konwencji oddaje film, Miasto 44. Jednak te dwa miesiące pełne były bólu i cierpienia spowodowanego licznymi ranami odniesionymi w walce. Po przeprawie z berlingowcami na Pragę dochodził do siebie w szpitalu polowym pod Józefowem i w Otwocku. Choć dochodził do siebie to bardzo delikatne odniesienie stanu zdrowia młodego chłopaka, który przeszedł kilka transfuzji krwi, miał operację, złamaną rękę dodatkowo w trakcie przeprawy – Janek wrócił do domu jako inwalida wojenny, oceniono, że w 81 procentach stracił zdrowie.
Fakt, że w faktycznie nie został NN zawdzięczał w dużej mierze aktywnemu działaniu w trakcie licznych ekshumacji już na początku 1945 roku, aby jego koledzy trafili do wspólnej mogiły na Cmentarzu Wojskowym. Właśnie dlatego kierownik zakładu pogrzebowego wiedział, czyje ciało trafiło na jego stół i co trzeba zrobić, aby miejsce spoczynku nie zostało zapomniane.
Wyjątkowo osobiste odniesienie autora do postaci „Anody” widać w tych krótkich słowach, które pojawiają się już na początku reporterskiego rysu o jego życiu i tragicznej w swym wymiarze śmierci - Znam go od 20 lat. Zdążyłem się z nim zaprzyjaźnić, choć nigdy się z nim nie spotkałem.
Chyba jako jedyny był żywym pomostem pomiędzy tymi, co zginęli również pod jego dowództwem i tymi, którzy przeżyli Powstanie, wrócili z niewoli do swojej umęczonej, zniszczonej, zmiecionej z powierzchni ziemi Warszawy. Miasto, dla którego żyli i za które umierali. Uczestniczył aktywnie w ekshumacjach, kompletował archiwum batalionu "Zośka", scalał tych wszystkich, którzy przeżyli i żyli w wolnej, choć nie do końca wolnej Polsce.
Te dwadzieścia lat to ciągłe poszukiwania autora, rozmowy z oprawcami, kolegami Janka. Tymi wszystkimi, którzy po odwilży wyszli na wolność wcześniej, tak, jak „Anoda” ujawniając się i wychodząc z podziemia. Piotr Lipiński bardzo starannie przeanalizował wszystkie poszlaki, pogłoski, doniesienia. Skonfrontował wizję „samobójstwa” ze świadomym unicestwieniem będącym następstwem brutalnego przesłuchania. Jakże istotna jest w tych poszukiwaniach rozmowa autora z Wiktorem Herrerem, który odpowiadał za aresztowanie i przesłuchanie Jana Rodowicza. To szczególna klamra, która spina wszystkie powyższe rozważania.
I tak naprawdę niewiele można lub warto jeszcze dodać. Może tylko to, co chyba najbardziej przykuło moją uwagę we fragmencie będącym puentą powyższych rozważań. W słowach Jankach, których jakże niewiele sam napisał w formie wspomnień z Tamtych Dni: 

Później, pod koniec walk na Starówce, gdy większość kolegów i przyjaciół ginęła w coraz cięższych bojach Powstania, coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, jak bardzo niebezpieczeństwo - przez świadomość możliwości rychłego spotkania - zbliża nas do tych, co odeszli. Wyrażały to często wypowiadane proste, lecz jakże wiele mówiące słowa: 'Jak tam musi być klawo w tych niebieskich zaświatach, jak tam teraz są wszystkie nasze najklawsze chłopaki, jak tam musi być przyjemnie i wesoło, chętnie by się tam człowiek wybrał'. 

Piotr Lipiński, Anoda. Kamień na szańcu, Wydawnictwo AGORA SA, Warszawa 2015
 

Brak komentarzy: