środa, 16 stycznia 2019

Iwona Banach - Maski zła


Babki nie lubiliśmy, ale w sumie nie bardzo wiedzieliśmy, jak to jest kogoś lubić, więc nie było różnicy.
- Lubić to coś takiego, jak masz talerz zupy i wiesz, że ją zaraz zjesz, ale jeszcze nie zamoczyłeś w niej łyżki. To jest lubić - mówiła czarownica.
- A jak już zamoczysz?
- To jest kochać.


Zastanawiam się, czy Iwona Banach dostała już Złote Klucze do miasta Bolesławiec. Ta wszechstronnie utalentowana autorka i tłumaczka powinna być prezentowana na miejskich pocztówkach, o ile ktoś jeszcze je wysyła. Takie ze znaczkiem.
A tak bardziej poważnie miałem już przyjemność poznać wcześniejsze dokonania autorki, jednak to, co pokazała i zaprezentowała w Maskach zła, to przeszło moje najśmielsze oczekiwania. To poruszyło Ziemię przesuwając znacząco jej punkt ciężkości.
Thriller ma to do siebie, że jest czymś pomiędzy powieścią sensacyjną, a horrorem. Odrobinę strasznie, ale z umiarem, z mocno rozbudowaną warstwą psychologiczną, która tu nie ma sobie równych. Dawno nie odczuwałem tak wyjątkowej przyjemności w lekturze. Dawno tyle emocji nie przelało się przez moją duszę sprawiając nieopisane wręcz wrażenie mentalnego uniesienia.
Ta niekonwencjonalna forma przekazu, ta wyjątkowa ze wszech miar forma narracji, ta świadomość kilku bytów mentalnych w jedynym ciele, to nie zdarza się często, to zdarza się od wielkiego dzwonu, to wreszcie sprawia, że jest to powieść dobra, doskonała, czy wręcz wybitna. I nie są to słowa na wyrost, bo nie potrzeba ich wiele, aby ciemne, mroczne macki zaczęły nas obłapiać powodując dziwne, bliżej nieokreślone uczucie osaczenia.
Są różne stany emocji, intensywności myśli, pragnień i doznań. Tutaj ten stan trudnym jest tak do końca do zdefiniowana, określenia i pokazania. Tutaj również odwieczna trauma ciążąca nad miasteczkiem zaczyna jeszcze bardziej przygniatać i dusić, gdy giną trzy starsze kobiety, a na światło dzienne wychodzi jedno złowieszcze słowo – I N S T Y T U T.
Tutaj wszyscy wydają się wiedzieć, co zacz, jednak odwieczna zmowa milczenia sprawia, że trudno przebić się domorosłym detektywom, ale i policji przez ten budowany przez dekady jakże gruby mur. Stopniowo jednak zaczynają pojawiać się na nim delikatne rysy, bo i Paulina drąży, czytaj: miejscowa celebrytka i Paweł też drąży, choć on jakby mniej, bo on jedynie przykłada ucha, a później na łeb na szyję biegnie do tej, która kusi go swoim ciałem. Nie zważając na okoliczności i ciężarną żonę.
Drążą również, aspirant Małecki, oddelegowany do sprawy z Wrocławia i rezolutna posterunkowa Konewko. Oboje drążą, każdy na swój sposób. Z tego drążenia coś powoli zaczyna się wyłaniać, a raczej mur zaczyna coraz mocniej pękać. W Zawiszynie wszyscy, na czele z komendantem Puchalskim zaczynają zdawać sobie sprawę, że spadła kropla, która przepełniła czarę goryczy. Chantal nikt nie brał na poważnie, nawet, gdy kupiła dom po Instytucie.
Z początkowego chaosu wszystko zaczyna być powoli jasne i klarowne. Wszystko ma wiele płaszczyzn, punktów odniesienia. Wszystko i nic, całkiem jak to niepoukładane śledztwo, które błądzi, jak we mgle i tylko czasem dostrzega mały promyk światła.
Z czasem te niesamowite byty mentalne w jednej cielesnej powłoce jesteśmy w stanie obdarzyć sympatią, polubić, zjednoczyć się z nimi w przeżywaniu dramatu, uciekaniu od „białości” w stronę światła, w stronę spokoju, który sprawi, że ten wielogłos nagle i stopniowo zacznie cichnąć. Milknąć. Znikać, aż zniknie na zawsze, a wszystko, co do tej pory wydawało się poukładane i normalne nabierze pożądanego od dawna kształtu. Jednak najważniejsza jest w tym wszystkim zupa. I tu postawmy kropkę.

O, przepraszam! Zupa jest ważna! Bardzo! Strasznie, najstraszniej ważna! - oburzył się chłopiec. - Są o wiele mniej ważne rzeczy niż zupa! O wiele. 

Iwona Banach, Maski zła, Szara Godzina, Warszawa 2016

Brak komentarzy: