A gdzieś w połowie objawił się taki miły dla oka akapit:
Harry leżał na plecach i gapił się w sufit. Oczywiście mógł oto obwiniać dwie filiżanki czarnej jak smoła i mocnej kawy Mehmeta, ale wiedział, że to nieprawda. Wiedział, że znów znalazł się w miejscu, w którym nie da się już wyłączyć mózgu, dopóki się to nie skończy, bo mózg będzie działał i snuł domysły, dopóki sprawca nie zostanie ujęty, a nawet jeszcze dużo później. Trzy lata. Trzy lata bez znaku życia. Albo znaku śmierci. Aż wreszcie (...) się objawił. I pokazał nie tylko koniuszek diabelskiego ogona, lecz dobrowolnie cały ustawił się w świetle reflektorów, jak zachwycony sobą aktor, autor scenariusza i reżyser w jednej osobie. Bo tutaj w grę wchodziła reżyseria. To nie było dzieło chaotycznie działającego psychotycznego szaleńca. To nie był ktoś kogo mogliby ująć przypadkiem. Musieli czekać na jego następne posunięcie i modlić się do Boga, żeby zabójca popełnił błąd. A do tego czasu nie przestawać szukać w nadziei znalezienia tego malutkiego błędu, który już popełnił. Bo wszyscy popełniają błędy. Prawie wszyscy.
To, kto objawił się światu, to z oczywistych względów zostało pominięte. I biorąc pod uwagę to, co już było, co jest w chwili obecnej i co będzie pozostaje jedynie określona puenta tego krótkiego spotkania z szaleńcem, który wie, co robi.
Jo Nesbø, Pragnienie, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz