Przeczytana kiedyś raz, choć bez wątpienia powinien być drugi i kolejny. Sięgnąłem po nią teraz, gdy sięgałem po inną na mej półce stojącą tuż obok. Bo z nią jest tak, jak z Małym Księciem, jakże mała objętość, a jakże wielkie, przeogromne bogactwo duchowe i emocjonalne. Wychowałem się w mieście, które przed wojną było w dużej części zamieszkane przez Żydów, od zawsze, jeśli tylko mam możliwość zanurzam się w Austerii i nie potrafię zrozumieć, że tej kultury już nie ma.
Teraz, gdy myślałem, co napisać pojawiły się trzy nazwiska, trzy symbole, trzy hasła - Korczak, Szpilman, Edelman. Żaden z nich nie może powiedzieć, że przyszło mu żyć w ciekawych czasach, bo choć dwóch przeżyło czasy to były koszmarne, czasy, które nam ludziom Facebooka zupełnie są nieprzystępne. A jednak historia, którą wspomina i opowiada autor budzi szczery podziw i na taki zasługuje.
W getcie było wszystko to, czego nigdy nie powinno być. Ale jak podkreślił to również autor tym przewrotnym tytułem, w getcie była śmierć, był głód, był terror i była też miłość w getcie. Uczucia wybuchały nagle, znienacka, w szarości dnia, w gęstym mroku godziny policyjnej.
Ściemniało się. Do godziny policyjnej pozostało pół godziny. A on dostał polecenie, żeby przejść do małego getta. Młody, zdrowy, szybki. Poleciał. Załatwił. A kiedy zaczął wracać już było ciemno. Przeskakując od bramy do bramy, dotarł do domu. W ciemnej klatce schodowej stał jakiś cień. Dotknął i poczuł dwa grubo splecione warkocze. Objęli się i razem weszli na pierwsze piętro. I już przez całą wojnę razem zostali.
I była miłość w getcie, choć obok było wszystko inne. Miłość czasem na kilka dni, miesięcy, ale też na całe życie. Słowa, cóż one znaczą w tej glorii męki i cierpienia tych ludzi.
Marek Edelman, I była miłość w getcie, Świat Książki, Warszawa 2009
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz