wtorek, 7 listopada 2023

Richard Harvell - Dzwony

L
iteracki debiut, jaki można sobie tylko wymarzyć. Książka, która od samego początku do ostatnich stron tej opowieści sprawia tak niezwykłe wrażenie, iż trudno się zatrzymać, a serce bije tak mocno, iż czasem nie jesteśmy w stanie nad nim zapanować.
Tak, napisać taką powieść to rzecz niezwykła, mieć wsparcie przy pisaniu i tworzeniu, przelewaniu na papier własnych myśli to rzecz jedyna w swoim rodzaju. Zastanawiam się, jakich użyć słów, aby przekazać moc wrażeń i doznań, jaki towarzyszyły mi w trakcie całej lektury, jednak bez względu na to, jak bardzo wyszukane będą to słowa nigdy nie przekażą nawet w drobnym stopniu tego wszystkiego, co ze sobą niesie.
Już czytając krótkie wprowadzenie miałem wrażenie, że czeka mnie uczta i w rzeczy samej tak było, uczta to mało powiedziane. Richard Harvell dzięki wsparciu całej rodziny stworzył powieść piękną, wzruszającą, bogatą duchowo i emocjonalnie, z pietyzmem oddając szczegóły czasu, miejsca i epoki.
W zadziwiającym prologu napisał historię małego chłopca w trzech aktach, a także dar, który dzięki dzwonom się w nim rozwinął, jego nieziemski wręcz głos. Historia Mojżesza, którego dwóch mnichów w cudowny sposób ratuje od śmierci w nurtach rwącej rzeki. Jakież więc mogło być jego imię, jeśli nie Mojżesz.
Jednak muzyka, życie, talent, wszystko to bez miłości jest niczym. A ta rodzi się tu niepozornie, każdego dnia rozkwita bardzo powoli, dojrzewa latami, aby wybuchnąć swą pełnią w określonym miejscu i czasie. Cudowna lekkość Pachnidła i jakże wspaniała doniosłość filmu Farinelli: Ostatni kastrat, są mieszanką, które w jedyny w swoim rodzaju sposób zamyka się w Dzwonach.
Mógłbym pisać jeszcze długo, ale zakończę pewną myślą z książki:

(…) Wytężałem słuch w poszukiwaniu głosu, śmiechu lub westchnienia, które pasowałoby do cennych wspomnień przechowywanych w zakamarkach pamięci. Nie natrafiłem na ślad żadnego z nich. Dwa razy zatrzymywałem się przed ścianą i zamierałem w bezruchu niczym jakiś automat; za każdym razem ktoś uczynny łapał mnie pod ramię i odprowadzał do Guadagniego. Ten z uśmiechem dziękował, po czym mruczał pod nosem, żebym zszedł mu z drogi.

I nagle pojawiła się ona.
(…)
Amalia błyszczała wśród otaczających ją mężczyzn niczym rozżarzony węglik w popiele. Oni spierali się o coś, gestykulowali, potakiwali z zapałem i choć ona utkwiła wzrok gdzie indziej, nie okazując zainteresowania konwersacją, to do niej w istocie się zwracali, to ją próbowali sobie zjednać.
 

Richard Harvell, Dzwony, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011

Brak komentarzy: